20 lat śpiewu bez wad

19 października 1998 roku trochę już wtedy bagatelizowana Cher weszła na rynek z singlowym nagraniem Believe. Piosenka przyniosła jej pierwsze miejsca na listach przebojów w większości liczących się sprzedażowo krajów świata, choć reakcje na to, co się w niej działo w okolicach 43. sekundy były bardzo różne. Sama wokalistka zaaprobowała to, co producent Mark Taylor zrobił z jej głosem – on zresztą początkowo twierdził, że to rodzaj wokodera, a później przyznał, że to nowy wynalazek (obecny już od paru miesięcy, ale mało znany) firmy Antares – Auto-Tune. Nie wszyscy słuchacze byli zachwyceni, a wytwórnia płytowa domagała się nawet zmian w utworze i usunięcia charakterystycznego fragmentu, który wkrótce został opisany jako efekt Cher. Mało kto jednak przewidywał, że w ciągu 20 lat będzie z tego rewolucja. A niezależnie od tego, czy lubimy dostrajane lub wręcz rysowane za pomocą Auto-Tune’a linie wokalne, czy ich nie znosimy – są stałym elementem muzycznego krajobrazu.

Nie jest to dziś historia nieznana. I nie będę tu od nowa pisać tego, co już raz opisałem w tekście Wojna na głosy dla „Polityki” (opublikowanym w roku 2011 – tutaj można znaleźć całość, opisującą różne etapy przetwarzania i dehumanizowania ludzkiego głosu w muzyce), więc się przecytuję z okazji okrągłej rocznicy:

(…) piosenka ta była demonstracją nowego urządzenia, korzystającego z technologii wokodera, ale wzbogacającego ją i pozwalającego na idealne, cyfrowe wyrównywanie na bieżąco niedoskonałości śpiewu. Wyprodukowano je po raz pierwszy w połowie lat 90. jako program komputerowy do edycji partii wokalnych i nazwano Auto-Tune.

Tego wynalazku również nie opatentował profesjonalny muzyk, tylko nudzący się na przedwczesnej emeryturze pracownik kompanii naftowej Exxon Andy Hildebrand. Przez lata był specjalistą łączącym akustykę i sejsmologię – pomagał szukać złóż ropy techniką polegającą na skanowaniu powierzchni za pomocą dźwięku i analizowaniu najdrobniejszych zmian częstotliwości. Gdy jeden z przyjaciół rzucił mu wyzwanie, pytając, czy potrafiłby sprawić, by ten śpiewał czysto, Hildebrand napisał stosowny program.

Skończyło się na tym, że założył firmę Antares, dziś potentata oprogramowania muzycznego. Auto-Tune to jej flagowy produkt, sprzedawany od 1997 r., i na początku bagatelizowany, choć już wtedy pojawiały się głosy, że program poprawiający linie wokalne to oszustwo i – co za tym idzie – zło. Zagadnięty o to Hildebrand odpowiadał: „Moja żona chodzi w makijażu. Czy to też zło?”.

Po efekcie Cher sporo zamieszania wprowadzili raperzy. Dopóki bowiem ktoś poprawiał w zaciszu studia nagraniowego partie w miarę zdolnych wokalistów, rzecz była niezauważalna. Ale T-Pain, a później Kanye West uciekali się do Auto-Tune’a dlatego, że natura nie dała im wokalnego talentu. Korzystali też skwapliwie z ekstremalnych ustawień programu, który czyni wówczas z głosem rzeczy w naturze niemożliwe.

Tyle cytatu. Mamy więc sytuację, w której nie tylko prawie wszyscy zaczęli paradować w makijażu wokalnym, ale wokaliści zaczęli się malować na kolory nieprzewidziane przez naturę. Czy to zło? Niekoniecznie, czasem nawet coś fascynującego, choć bywa w swym natręctwie i efekciarstwie po prostu męczące. Wszystkiemu winna oczywiście Cher, która wypromowała techniki poprawiania linii wokalnych i 20 lat temu obroniła producenta (który później miał pracować m.in. z Lady Gagą) przed zastrzeżeniami wytwórni. Jest więc Cher – believe it or not – skutkiem, ale po trosze też przyczyną całego zamieszania.